Bardzo często, kiedy mówi się o masowych ruchach migracyjnych, pojawiają się słowa, które próbują się zmierzyć z tym wyzwaniem. Podstawowa para to asymilacja i integracja. Obydwa w stronie biernej: niech się zasymilują, niech się zintegrują.
Spróbujmy zatem zmierzyć się z tymi pojęciami.
Asymilacja jest prostsza. Polega na tym, że tożsamość osoby przybywającej do nowego kraju ma się rozpuścić, zaniknąć w nowym środowisku. Przybysz ma jak najszybciej stać się taki jak my. Ma się dostosować i upodobnić. Z pozoru pomysł jest atrakcyjny. W końcu nowe miejsce oznacza nowe zasady. I jeśli chodzi jedynie o zasady, można by się na asymilację zgodzić. Oczywiste jest, że przyjeżdżając do nowego kraju, trzeba przestrzegać obowiązującego w nim prawa. To nie podlega dyskusji.
Jednak przestrzeganie prawa to jedynie fragment, zresztą niewielki tego, co stanowi tożsamość człowieka. Większość naszych cech jest o wiele trudniejsza do zmiany i często absolutnie od nas nie zależy. Możemy zmienić (np. spolszczyć) swoje nazwisko, jednak nie wymażemy nazwisk swoich przodków, możemy zmienić religię, jednak czy przez to staniemy się jej gorącymi wyznawcami, możemy próbować zmienić odcień swojej skóry, włosów (malując twarze, zakładając peruki)… Czyli dążymy ku absurdom. I tym właśnie jest stosowany przed laty w wielu krajach pomysł, że ludzi można zasymilować. Tymczasem historia pokazuje, że to się nie sprawdza. Nawet jeśli komuś udało by się przez lata ukrywać swoją prawdziwą tożsamość, zawsze może nastąpić odkrycie „prawdziwej twarzy”. I wtedy cała przebieranka nie ma sensu.
Warto w tym miejscu zadać pytanie, czemu, a właściwie komu, służyć ma asymilacja? Odpowiedź jest prosta – dominującej większości, by nie musiała się mierzyć z nowymi twarzami, dźwiękami, głosami, kolorami.
Moża też inaczej. Można użyć drugiego pojęcia: integracja, i zakrzyknąć: „Niech się zintegrują!” Jednak i tu czai się niebezpieczeństwo popełnienia logicznej pomyłki. Otóż tak jak nie da się w pojedynkę „pobrać się”, tak samo nie można „się zintegrować”. To robota dla większej grupy.
Kiedy ktoś przybywa do nowego kraju oczywiste jest, że musi wykonać wiele wysiłku. Musi przestrzegać obowiązującego na danym terytorium prawa. Od pierwszego kroku. Nawet wtedy kiedy jeszcze nie miał/ła szansy na dogłębne przestudiowanie kodeksów. Wszak nieznajomość prawa szkodzi (łac. ignorantia iuris nocet). Żadna służba ani sąd nie przyjmie tłumaczenia: Nie wiedziałem, u nas można to robić.
Inne wyzwania są mniej restrykcyjne, ale również konieczne: trzeba poznać język, kulturę, topografię, żeby w jakikolwiek sposób móc nawiązać poprawny kontakt z dominującą większością.
W tym miejscu pojawia się pytanie – czy można zrobić to jednostronnie? Czy najaktywniejsza, najambitniejsza jednostka, która przybędzie do Polski i wszystkiego nauczy, będzie zintegrowana? Otóż nie. Nie da się zamknąć w pokoju i zintegrować. Tu potrzebna jest ta druga, przyjmująca strona. Ona też musi wykonać pewną, choć dużo mniejszą, pracę. Musi dostrzec nowego/ą, powiedzieć „dzień dobry”, oprowadzić po okolicy, przedstawić zasady i nieco się posunąć. A potem stopniowo poznawać nowych sąsiadów. Idealnie by było, gdyby owe poznawanie odbyło się bez wstępnych założeń, stereotypów, uprzedzeń. Ocenianie bez zrozumienia często prowadzi do napięć i konfliktów. Można inaczej. Można zacząć od rozmowy, pytań, chęci zrozumienia. W końcu inaczej nie znaczy gorzej. Inaczej znaczy… inaczej.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o integracji, migracjach i działaniach na rzecz lepszego funkcjonowania w jednym mieście, zajrzyj tutaj.